„Jest już po wszystkim, a jednak pisząc te słowa wciąż z trudem
opanowuję drżenie rąk. czemu właściwie to robię? Czemu uparłam się by
przywołać te straszliwe wspomnienia, które pchnęły mnie niemal na
krawędź szaleństwa? Doprawdy nie wiem… Może ku przestrodze, może jako
wskazówkę dla potomnych, którym przyjdzie podążać tą samą drogą. Niechaj
jednak bogowie mają ich w opiece, jeśli historia ta naprawdę się kiedyś
powtórzy.
Była duszna czerwcowa noc. Obudziłam się z krzykiem, moje ciało było
pokryte potem. Przerażające sny nawiedzały mnie od ponad tygodnia, lecz
nigdy dotąd nie były tak wyraźne. Nigdy też nie pamiętałam żadnych
szczegółów tych wizji. Jedynym, co pozostawało w mym umyśle gdy
otworzyłam oczy było przerażenie i przeświadczenie o nadchodzącym
zagrożeniu. Niewyobrażalnej grozie, straszniejszej niż sama śmierć. Tym
razem towarzyszyło mi jednak coś jeszcze. Wewnętrzny nakaz zmuszający
mnie, do przeciwstawienia się temu, co zdawało się nieuniknione. Ta
tajemnicza siła pokierowała moimi krokami. Ubrałam się po omacku,
chwyciłam kilka swoich rzeczy i wybiegłam z mieszkania pędząc na
złamanie karku.
Dopiero po kilku minutach ocknęłam się z tego osobliwego transu.
Jak się okazało znajdowałam się pod budynkiem miejskiego Muzeum Historii
Starożytnej. Oprócz mnie byli też inni, najwyraźniej przygnani tutaj
przez tę samą “siłę”. Wtedy właśnie poznałam Carolyn Fern, Jenny Barnes, Harveya Waltersa oraz siostrę Marry.
Każde z nas posiadało jakieś szczątkowe informacje na temat tego
miejsca i grozy, jaka roztaczała się wokół. Jak się dowiedziałam, światu
zagrażała przedwieczne istota zwana Ithaqua. Lada moment miała się
przebudzić, właśnie w budynku muzeum, przed którym się znajdowaliśmy.
Wszystko przez pradawne przedmioty magiczne, zgromadzone w jego wnętrzu.
Ale było też coś, co mogło powstrzymać nadchodzącą apokalipsę. Coś co
przed wiekami podarowały ludzkości istoty równie potężne co ta, która
miała jej właśnie przynieść zagładę. Magiczny symbol o mocy zdolnej
uwięzić Przedwiecznego. Symbolem tym, był… Znak Starszych Bogów.
Zegar na wieży budynku muzeum wybijał północ, gdy wkroczyliśmy do
środka w poszukiwaniu odpowiedzi i ratunku. Było nas pięcioro, a jednak
instynktownie czuliśmy, że to, z czym mamy się zmierzyć jest od nas o
wiele silniejsze. Nie mieliśmy jednak innego wyjścia jak podjąć tę
desperacką próbę. Oczywistym jest, że chcieliśmy ruszyć przed siebie
całą grupą. Fern poszła przodem, a my zaraz za nią. Gdy jednak postąpiła
kilka kroków w głąb korytarza, jego wnętrze jakby pociemniało. Kiedy ja
próbowałam pójść w jej ślady napotkałam na niewidzialną ścianę.
Podobnie było z resztą. Jakby Ithaque był już na tyle blisko, że mógł
utrudnić nam wykonanie zadania. Tylko jedno z nas mogło iść dalej,
pozostali musieli poczekać tuż przy wejściu. Nie było więc innego
wyjścia. Postanowiliśmy, że jedno po drugim będziemy eksplorować
zakamarki starego budynku.
Dzień pierwszy. Godzina 0:00
Carolyn przecierała szlak z odwagą, której można jej było pozazdrościć.
Gdy tylko oddaliła się od nas na kilkanaście kroków, usłyszała
tajemniczy dźwięk i postanowiła pójść jego śladem. Muzealny korytarz
zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Dziwny odgłos nasilał się, być może
tylko we wnętrzu jej umysłu. W końcu jednak doprowadził ją do
niewielkiej skrzyni, będącej częścią jednej z ekspozycji. Wewnątrz
znajdowało się parę przydatnych drobiazgów i wskazówka, która, jak miała
nadzieję przybliży nas do rozwiązania.
Dzień pierwszy. Godzina 3:00
Przyszła moja kolej. Przełknęłam ślinę i ruszyłam przed siebie. W
dłoniach ściskałam zabraną z domu statuetkę. Sama nie wiem czemu wzięłam
ją ze sobą. Chyba w jakiś zupełnie niewytłumaczalny sposób dodawała mi
otuchy…
Przeczucie kazało mi przyjrzeć się uważniej pobliskiej ekspozycji. W
szklanych gablotach oraz na kamiennym piedestale znajdowały się
fragmenty naczyń i rzeźb, pochodzące zapewne z jakichś wykopalisk. Nie
wiedząc dlaczego zwróciłam uwagę na kamienną tablicę, pokrytą jakimiś
znakami. Miałam wrażenie, że nie pasuje do pozostałych. Ujęłam ją w
dłonie i zdmuchnęłam z niej warstwę kurzu. Nie byłam nawet w stanie
określić w jakim języku zapisano znajdujące się na niej słowa. Gdy
jednak przyglądałam się jej przez kilka chwil doświadczyłam kolejnej
wizji. Zobaczyłam skomplikowany symbol połyskujący zimnym błękitem. Po
chwili symbol ten rozpadł się na jedenaście fragmentów, które uleciały w
różnych kierunkach i zniknęły mi z oczu.
Nie zwlekając wróciłam do pozostałych i opowiedziałam im o wszystkim.
Byliśmy zgodni interpretując te rewelacje. Najwyraźniej Znak został
podzielony na jedenaście części, a my musieliśmy odnaleźć je wszystkie.
Dzień pierwszy. Godzina 6:00
Spodziewaliśmy się wschodu Słońca, tymczasem za oknami wciąż panuje
nieprzenikniona ciemność. Jakby czas na zewnątrz stanął w miejscu.
W mrok muzeum wkroczyła panna Barnes. Wchodziła do kolejnych pomieszczeń
szukając jakiegokolwiek śladu. Omiatała wąskim snopem światła latarki
każdą ścianę i kąt, jednak nie mogła natrafić na nic przydatnego. Po
kolejnych nieudanych oględzinach odwróciła się i wyszła tymi samymi
drzwiami. Ku swemu zaskoczeniu nie wróciła jednak na korytarz. W
niewytłumaczalny sposób znalazła się w zupełnie innym miejscu. Wnętrze
było przestronniejsze niż poprzednie i zawalone różnego rodzaju
przedmiotami i dokumentami. Jenny nie myślała już jednak o przeglądaniu
tych szpargałów. Pragnęła jedynie wydostać się z tego składziku jak
najszybciej. Ruszyła w kierunku wyjścia zbyt gwałtownie i potknęła się o
leżącą na podłodze skrzynce. Latarka upadła na podłogę i na ułamek
sekundy zgasła. Dziewczyna szukała jej po omacku czując, jak ogarnia ją
przerażenie. W końcu przedmiot znalazł się w jej dłoni, a wraz z nim
kartka papieru, która najwyraźniej owinęła się wokół niego. Nie
zamierzając tego w tej chwili sprawdzać, Barnes zerwała się na równe
nogi i przekroczyła kolejne drzwi. Tym razem znalazła się w końcu na
korytarzu. Gdzieś w oddali usłyszała nasze głosy i ruszyła biegiem w ich
stronę.
Dzień pierwszy. Godzina 9:00
Wciąż ciemność.
Do akcji wyruszył jedyny mężczyzna w naszej grupie – pan Walters. Udał
się wprost to wielkiej sali, w której znajdowała się wystawa eksponatów
powiązanych z Egiptem. Gdy oświetlił pomieszczenie latarką dostrzegł po
przy przeciwległej ścianie jakąś postać. Była odwrócona do niego
plecami, odziana w długi ciemny płaszcz z kapturem. „Kim pan jest?”
pytał Harvey zbliżając się do nieznajomego, jednak nie usłyszał
odpowiedzi. Tajemniczy osobnik wciąż stał nieruchomo nie zwracając uwagi
na jego obecność. Dopiero, gdy zakapturzona istota znalazła się na
wyciągnięcie ręki odwróciła się gwałtownie. To, co Walters zobaczył
zjeżyło mu włosy na całym ciele i sprawiło, że odruchowo rzucił się w
tył. Istota, czymkolwiek tak naprawdę była, nie posiadała twarzy. Spod
fałd kaptura wyzierała jedynie ciemność tak głęboka, że patrząc weń
można było zapomnieć na chwilę jak w ogóle wygląda światło. Harvey upadł
na plecy, nie mogąc jednak oderwać wzroku od upiora. Ten zaś zbliżał
się do niego, bardziej sunąc nad podłogą niż idąc. Nasz towarzysz był
przekonany, że za chwilę potwór rzuci się na niego. Wiedziony
przeczuciem ścisnął mocniej latarkę i skierował snop światła w ową, tak
przerażającą ciemność. Gdy tylko promienie się z nią zetknęły postać
zniknęła, rozwiewając się jak smolista mgła.
Mężczyzna przez dłuższą chwilę leżał przerażony, próbując dojść do
siebie. W końcu udało mu się dojść do siebie na tyle, by wstać. W
miejscu, w którym nie tak dawno stała zmora dostrzegł drewnianą
skrzynkę. Podszedł bliżej i zajrzał do środka. Poza kilkoma
nieprzydatnymi szpargałami znalazł we wnętrzu fragment starego
pergaminu, a na nim błękitny symbol. Pierwszą część Znaku Starszych
Bogów.
Dzień drugi. Godzina 0:00
Zegar na wieży zaczął wybijać dwunastą. Powinno być południe, ale mrok
panujący za oknem oraz niejasne przeczucia kiełkujące w naszych sercach
kazały nam przypuszczać, że znów jest północ. Po chwili usłyszeliśmy
ostatnie, dwunaste uderzenie. Coś podpowiadało nam, że nie zwiastuje ono
niczego dobrego…
Ostatnia z nas, Siostra Marry skierowała swe kroki do najbliższej
toalety. Może usłyszała jakiś dochodzący stamtąd dźwięk, a może miała
jedno z tych przeczuć, które nie dawały nam ostatnio spokoju. Faktem
jest jednak, że istotnie było to miejsce, w którym można było znaleźć
kolejny element układanki. Jak się niestety okazało – było to także
miejsce szczególnie niebezpieczne.
Gry tylko zakonnica przestąpiła próg pomieszczenia, drzwi zatrzasnęły
się za nią, a światło latarki zgasło. Próby ponownego uruchomienia jej
ani energiczne potrząsanie urządzeniem nie przyniosły rezultatu. W
toalecie panował prawie całkowita ciemność. Przez wąskie okienko wpadała
do środka jedynie smuga księżycowego światła. Oświetlone nią umywalki i
uchylone drzwi toalet wydawały się na swój sposób upiorne. Marry, nie
mogąc się wycofać, postanowiła zrobić krok naprzód. Usłyszała
skrzypnięcie i nie była pewna czy jedne z drzwiczek poruszyły się, czy
też byłą to tylko jej wyobraźnia. Zamarła w oczekiwaniu. Nie minęło
wiele czasu a z ciemności wynurzyła się para ślepiów, po chwili kolejna.
Bestia, której kobieta nie mogła nawet dobrze dotrzeć rzuciła się na
nią. Siostra uderzyla plecami o zimną, pokrytą kafelkami ścianę i
straciła przytomność…
Dzień drugi. Godzina 3:00
Minęły trzy godziny, a Siostra Marry nie wróciła. Mieliśmy nadzieję, że
uda się ją odnaleźć całą i zdrową. Nie mogliśmy sobie jednak pozwolić na
czekanie. Carolyn wstała i ruszyła korytarzem, tym razem na wschód…”
- fragment dziennika Kate Winthrop (Krakov)
Myślę, że w tym miejscu mogę urwać relację z rozgrywki w Znak
Starszych Bogów. Po pierwsze dlatego, że sama relacja byłaby aż nazbyt
długa, a po drugie dlatego, że na jej podstawie można odnieść dość mylne
wrażenie na temat samej gry, która w rzeczywistości nie jest ani tak
długa, ani tak klimatyczna. Wszystko to pewnie zasługa mechaniki, która
jest bardzo prosta w porównaniu z takim Arkham Horror na przykład (a to,
że sam klimatu nie odczułem może być po części kwestią tego, że za
bardzo się skupiłem na czynieniu obszernych notatek z naszych przygód).
Ta prosta mechanika opierająca się na rzutach kośćmi wydaje się
jednak zaletą tej gry. Z jednej strony ktoś może narzekać, że kości =
losowość. Z drugiej jednak losowość wprowadzana przez kości jest na swój
sposób radosna. („Skoro Krakov potrafi, to co, ja nie umiem ?!” –
Leszek aka Harvey Walters). Jeśli zaś chodzi o klimat w grach
„arkhamowych” w ogóle to jest to chyba temat na osobną dyskusję i to
dość obszerną (może kiedyś…).
Powyższa relacja nie jest tak wesoła jak poprzednie (choć gdyby mi
się chciało rozwijać dziennik panny Winthrop, a komuś innemu chciałoby
się go później czytać, to mógłby się z niego dowiedzieć np. o atakującej
znienacka Kultystce Krystynie…). Tym razem chodzi jednak o pokazanie
czegoś innego. Mam na myśli potencjał opowieściotwórczy jaki tworzą
kolejne karty przygód, które najpierw pojawiają się w sposób losowy, a
później są rozpatrywane w wybranej przez nas kolejności. Może warto to
wykorzystać czy to wzbogacając samą rozgrywkę, czy też w zupełnie inny
sposób, o którym nie pomyśleli nawet twórcy tej gry.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz