sobota, 5 października 2013

07. Wyznanie Złego Gracza

Napotkałem jakiś czas temu na pewien warunek, który należy spełnić, by rozgrywka w grze planszowej przebiegała prawidłowo, uczciwie i satysfakcjonująco dla wszystkich uczestników. Warunkiem tym jest „przystępowanie do gry z zamiarem osiągnięcia zwycięstwa”. I tu pojawia się problem, bowiem ja takiego zamiaru bardzo często nie posiadam. Czy jestem zatem złym graczem?

Wydaje mi się, że dobrze rozumiem postawienie takiego warunku i w gruncie rzeczy zgadzam sięz argumentacją, która za nim stoi. Kluczowym słowem jest tutaj wspomniana już przeze mnie uczciwość. Chcąc wygrać każdy gracz będzie się starał podejmować decyzje przybliżające go do zwycięstwa i, jeśli to możliwe, utrudniające grę pozostałym. Każdy patrzy na siebie i w naturalny sposób zapobiega to powstawaniu jakichś sojuszy nieprzewidzianych w instrukcji. Innymi słowy: chcąc samemu wygrać nie będę w celowy sposób pomagał drugiemu graczowi nie widząc w tym żadnych korzyści dla siebie. Nie będę pomagał graczowi, który aktualnie wyprzedza mnie w punktacji, ani nie będę gnębił tego, który i tak ma mniej punktów ode mnie i w zasadzie i tak ciężko mu będzie mnie dogonić.

Na swoje usprawiedliwienie powiem, że generalnie* tak nie postępuję. Staram się zachowywać w porządku przy planszy, więc współgracze nie cierpią przez moją fanaberię luźnego podejścia do kwestii zwycięstwa. Ktoś dociekliwy mógłby jednak zapytać: to po co grasz, skoro nie chcesz wygrywać?

Powodów jest co najmniej kilka. Przede wszystkim coś, o czym mówiłem już przy okazji różnic między grami planszowymi i ich komputerowym młodszym rodzeństwem. Chodzi o przebywanie z ludźmi. O spędzenie tej godzinki, dwóch, czy ośmiu ze znajomymi, albo o poznanie kogoś nowego przy okazji gry. Poza tym dochodzi element poznania samej gry, co też bardzo lubię. Czuję się takim pilotem oblatywaczem biorąc do ręki nowe pudełko, rozkładając planszę i elementy, oglądając obrazki na kartach, ucząc się działania nowej mechaniki. W skrócie: lubię odkrywać. Trzeci powód jaki przychodzi mi do głowy to.. śmiech. Lubię się pośmiać, a gry planszowe dostarczają mi ku temu nadzwyczajnie dużo powodów. Śmieję się z sytuacji jakie powstają przy planszy, śmieję się z obrazków, z uproszczeń w mechanice i tak dalej i dalej. Jeśli gra, w jakikolwiek sposób prowokuje zabawne sytuacje to ma duże szanse na zyskanie mojej pochlebnej opinii.

Czy w takim razie nie lubię wygrywać? Ależ lubię. Pytanie tylko: jakim kosztem? Jeśli miałbym od początku rozgrywki bardzo dokładnie planować każdy ruch, liczyć punkty i zastanawiać się która akcja przyniesie mi ich jak najwięcej, to dziękuję, ale nie. Nie chce mi się. Jestem leniwą bestią, która nie ma ochoty bawić się w mały kalkulatorek przez powiedzmy dwie godziny. Byłby to dla mnie wysiłek, który kazałby się zastanowić czy jeszcze się bawię, czy już podejmuję poważną pracę umysłową? A ja mimo wszystko przy planszówce chcę także odpocząć. Jasne, jeśli została mi ostatnia tura a ja przegrywam dwoma punktami i mam szansę coś wygrać, to pokuszę się o chwilę refleksji pod tytułem: „cóż by tu zrobić tego pięknego wieczoru, by wyjść jak najbardziej na plus”. Ale nic poza tym. Wygram to fajnie, nie wygram to też się nic nie stanie. Zwycięstwo nie jest głównym źródłem mojej satysfakcji.

W tym miejscu można chyba wskazać kolejną różnicę między planszówkami i grami komputerowymi. Przynajmniej w moim przypadku wyraźnie występuje taka różnica. W grach elektronicznych bowiem niemal zawsze mam ochotę wygrać i z taką myślą siadam do klawiatury. Oczywiście od tej reguły są wyjątki takie jak gry cRPG, lub bardziej ogólnie – wszystkie gry posiadające sensowną fabułę. Wtedy równie istotnym czynnikiem jest poznanie całej historii, tego co stanie się za chwilę i jak się to wszystko skończy. Generalnie jednak wygrana jest tutaj dużo ważniejsza.

* Zdarzyła mi się taka niechlubna sytuacja, że od pewnego momentu głównym moim celem było zatrucie komuś życia. Nie ma się czym chwalić, wiem. Chociaż z drugiej strony, podczas tamtej pamiętnej rozgrywki poznałem kogoś z kim do dzisiaj jesteśmy dobrymi kumplami. Wychodzi więc na to, że było warto. Jeśli zaś zdarzy się kiedyś, że przeczyta te słowa chłopak, którego wówczas mogłem nieco „skrzywdzić” grając w sposób niezgodny z regułami cywilizowanego planszówkowania – to z tego miejsca proszę go o wybaczenie.


Podpisano – Zły Gracz.

1 komentarz:

  1. Ostatnio spotkałam się też z innym ciekawym podejściem, że ktoś nie lubi grać w 2 osoby - bo wtedy albo jest luzerem, albo ma wyrzuty, że kogoś pognębił. Jak dla mnie bez sensu, ale widać liga złych graczy ma więcej członków ;)

    OdpowiedzUsuń